Jeśli pewna grupa społeczna domaga się bardzo głośno swoich praw, manifestuje ochoczo swoją obecność w sferze publicznej, to winna również ponosić za swoją działalność i czyny odpowiedzialność. A z tym może być różnie.
Moja partnerka kilka dni temu wyjeżdżała z terenu swojego miejsca pracy. Włączała się do ruchu – spojrzała w prawo, potem w lewo, miała już nacisnąć pedał gazu, gdy nagle ŁUP! Jadący po chodniku swoim rowerem górskim około 40-letni jegomość w okularach z całym impetem przywalił w przednie drzwi od strony pasażera. Jak się później okazało wgniótł drzwi, które otwierają się do 40% i poważnie uszkodził lusterko.
Dobrze wychowana i zszokowana (rowerzysta jechał naprawdę szybko, nie patrzył i wyrósł spod ziemi) całym zajściem dama mego serca, pomyślała więc na wstępie o dobru drugiego uczestnika kolizji. Na pytanie: „Przepraszam bardzo. Czy nic się Panu nie stało” usłyszała w odpowiedzi szorstkie i mocne „Trza uważać jak się jeździ!”. Na drugie pytanie „Naprawdę nie chciałam nic złego zrobić, może staniemy na chwilę i porozmawiamy, na pewno wszystko w porządku?” – „Nic mi nie jest”. Po czym pan rowerzysta wsiał na swój pojazd i zniknął jej z oczu.
Pod wpływem nerwów i w niecodziennej sytuacji podejmujemy różne działania i rozmaicie dobieramy słowa. Gdyby powyższe pytania kierować do przeciętnego Australijczyka czy mieszkańca Kanady, to wydaje mi się, że można by spokojnie sprawę wyjaśnić i zachować się przyzwoicie. Niestety kierowca (czy może używając feministycznych końcówek – kierownica? ;)), którym była moja partnerka, trafiła na sfrustrowanego i znerwicowanego życiem Polaka, który ową frustrację i niepokój spowodowany omawianą sytuacją przekuł w agresję i ofuknięcie rozmówczyni.
Diagnoza końcowa – wina rowerzysty (jazda po chodniku – nie ścieżce rowerowej), 350zł za wyklepanie maski, malowanie i naprawę lusterka. Niepoczuwający się do niczego rowerzysta był zwiał.
Ciężko sobie wyobrazić filigranową kobietę, która przed budynkiem własnej pracy jedną ręką przytrzymuje zdenerwowanego buca, a drugą dzwoni na policję.
Wydaje się jednak, że skoro Łódzcy rowerzyści tak ostentacyjnie manifestują swoją obecność w przestrzeni miejskiej (cykliczne „masy krytyczne” z okrzykami typu „nie dla samochodów!”), i tak mocno walczą o swoje prawa i przywileje (widziałem sporo filmików rowerzystów, którzy edukują innych użytkowników dróg i wyjaśniają im, że „tu jest ścieżka!”), to może warto ich pojazdy zaopatrzyć w tablice rejestracyjne? Wtedy poszkodowany przez uciekającego rowerzystę będzie miał szanse spisać numery, a i łatwiej samym rowerzystom będzie ścigać złodziei rowerów?