Kiedyś byli wielkimi mistrzami i niedoścignionymi wzorami dla wielu zawodowych tenisistów, a przede wszystkim siebie samych. Dziś przeżywają ciężkie chwile – przegrywają coraz więcej meczów, spadają coraz niżej w rankingu. Czy Andy’ego Roddicka i Lleytona Hewitta czeka za moment nieuchronna sportowa emerytura?
Moja miłość do tenisa zaczęła się w 2005 roku, gdy siedząc przed telewizorem w upalny lipcowy dzień natknąłem się na transmisję z I rundy Wimbledonu. Akurat przyszło mi oglądać zmagania wielkiej nadziei Brytyjczyków Tima Henmana z bardzo wtedy mało znanym Finem Jarkko Nieminenem. Komentował ze smakiem oraz wykwintnymi anegdotami niepowtarzalny Bogdan Tomaszewski. Sędziwy znawca tenisa nie mógł się nadziwić czemu Henman nie radzi sobie z jak to nazywał „miękką i wysoką piłką” przeciwnika. Mecz tak mnie zaabsorbował, że zostałem przed tv przez kolejne kilka godzin, a tenisowy bakcyl pozostał mi do dnia dzisiejszego.
Henman mecz wymęczył i przeszedł do II rundy, w której nie sprostał jednak Rosjaninowi Tursunovowi i odpadł z turnieju. Jego era minęła i po dwóch latach anglik wycofał się z zawodowego uprawiania sportu. Załapałem się na okres hegemonii Federera, z którego to dominacją walczyli wcześniejsi liderzy rankingu ATP, Lleyton Hewitt i Andy Roddick. W 2005 roku Federer pokonał Australijczyka w półfinale 6;3, 6;4, 7;6, a Amerykanina w finale 6;2, 7;6, 6;4.
Hewitta, zwycięzcę Wimbledonu z 2002r. i US Open 2001 kontuzje zaczęły nękać wcześniej, i wyeliminowały skutecznie z walki o najwyższe trofea. Roddickowi, który jest triumfatorem US Open z roku 2003 i 3-krotnym finalistą Wimbledonu (2004-5,2009) udawało się dłużej utrzymać w czołówce. Kłopoty Amerykanina ze zdrowiem zaczęły być widoczne po jego porażce-kreczu w II rundzie Australian Open 2012, której doznał w starciu z… Lleytonem Hewittem. Podopieczny Tony’ego Roche’a z kolei zaprezentował się na tym turnieju bardzo dobrze, docierając do IV rundy, w której nie bez walki (wygrał seta) uległ późniejszemu triumfatorowi imprezy, Djokovicowi. To dawało nadzieję na to, że Australijczyk słynący z waleczności i wielkiego serca do walki odbije się od dna i zacznie awansować wyżej w rankingu i prezentować świetny tenis do jakiego przyzwyczajał swoich fanów przez lata. Ale nic z tego.
Obecnie Hewitt zajmuje 205 lokatę w rankingu ATP a Roddick jest 32. I ciągle spada. Obaj wystartowali w niedawno rozpoczynającym się turnieju Queen’s Club na kortach trawiastych i wydawało się, że może to być przełom w ich grze. Hewitt zapowiadał, że wreszcie czuje się dobrze i ma zamiar pokazać się z jak najlepszej strony. Roddick zawsze czuł się jak ryba w wodzie na nawierzchni trawiastej, która potęgowała siłę i skuteczność jego atomowych serwisów. Ponadto korty Queen’s Clubu obu zawodnikom kojarzą się bardzo dobrze – wygrywali na nich 4-krotnie (Roddick – 2003/5, 2007, Hewitt – 2000/02, 2006). Co jednak znaczą w tenisie tego typu statystyki pokazała twarda rzeczywistość. Wczoraj w I rundzie Australijczyk został dosłownie zmieciony z kortu przez Ivo Karlovicia, a dziś podopieczny Larry’ego Stefanki w swoim pierwszym występie na trawie (Roddick w IR miał wolny los) uległ Eduardowi Rogerowi-Vasselinowi.
Obaj panowie nie są już najmłodsi (Hewitt ma 31 lat, Roddick skończy w sierpniu 30). Czy brak formy i zaawansowany wiek muszą oznaczać ich rychły koniec? Nie muszą. Żywym przykładem jest Federer, który ciągle prezentuje najwyższej klasy poziom, a który w sierpniu skończy 31 lat. Roddick i Hewitt mają szanse na poprawę swoich rezultatów, jeśli naprawdę uporają się ze wszystkimi dolegliwościami, które na pierwszy rzut oka są dla widza niewidoczne i jeśli zaczną regularniej grać. Niegdyś toczyli ze sobą tak zacięte boje jak Federer z Nadalem czy Nadal z Djokovicem. Zapewne na sam szczyt nie wrócą, ale miejsce w 10-15 z pewnością dla graczy takiego formatu by się znalazło.
Podczas dzisiejszej transmisji z meczu Roddick – Vasselin Karol Stopa powiedział ważne zdanie – „Mam do tych największych, a Roddick i Hewitt tacy są, zaufanie. Ciężko jest wyrokować w sprawach kończenia kariery danego zawodnika, jeśli nie przygląda mu się z bliska. Jednak wierzę, że takiej klasy zawodnicy sami wiedzą co dla nich najlepsze, co mogą jeszcze z siebie wykrzesać i kiedy przyjdzie pora na odejście z zawodowych rozgrywek, będą o tym wiedzieć pierwsi. Trzeba zostawić to im”. Podzielam tę opinię, i wbrew głosom ludzi kompletnie nie wierzących w Lleyotna i Andy’ego ściskam za obu kciuki.
PS. Ciekawostka na koniec jest taka, że Australijczyk i Amerykanin nie kończą pomimo porażek jeszcze występu w Londynie. Zgodnie z harmonogramem mają jeszcze dziś wystąpić w pojedynku deblowym. Są razem w parze. Powodzenia!