Krzysztof Rybiński podsunął Prawu i Sprawiedliwości chwytliwą „ekonomiczną” przynętę – daj tysiaka na dzieciaka, a PiS znowu w rządzie gdaka. Piękne i kolorowe jak bajki z kaczorem Donaldem. Ośmioletnie dzieci bajki o gadającej kaczce chwytają. Czy kupiłyby pomysł habilitowanego doktora nauk ekonomicznych na ostateczne rozwiązanie kwestii demograficznej?
Gdyby pomysł na nobla z ekonomii, czyli stypendium demograficznego wymyślił Jarosław Kaczyński, to nie byłbym nawet minimalnie zdziwiony. Prawdę powiedziawszy nie byłbym zdziwiony gdyby szef PiS-u zaproponował obywatelom przedwyborczą kiełbasę w postaci dwóch tysięcy złotych, które trafiać by miało każdego miesiąca na konto każdego Polaka aż do spotkania z nieubłaganą kostuchą. Do tego Jarosław mógłby ochoczo dorzucić solidne m2 dla wszystkich Nowaków, Kowalskich i reszcie zamieszkującej kraj nad Wisłą. Bo były premier o niczym innym nie marzy jak o byciu obecnym premierem. Ludzie mają różne nałogi. Jedni kochają seks, inni narkotyki, jeszcze inni narkotyki plus seks, choć łączenie tych dwóch przyjemności może być nieefektywne. Nic poza poczuciem władzy nie uzależnia tak bardzo, by być zdolnym do posunięcia się do takich obietnic. To nie ten sam kaliber wyrachowania, co poświadczanie o swojej miłości trzem kobietom jednocześnie.
Pomysł padł jednak z ust obecnego doradcy „opozycyjnego premiera” prof. Glińskiego, ekonomisty Krzysztofa Rybińskiego. Rzecz o tyle ciekawa, że Rybiński chce by państwo dawało kasę rodzinom wychowującym dziecko, aż do ukończenia przez nie osiemnastego roku życia, podczas gdy zawsze starał się stać na straży minimalizmu podatkowego, który to przydałby się fundatorom naszego państwa, czyli ciemiężonym przedsiębiorcom. W swoich komentarzach gospodarczych niejednokrotnie szedł ramię w ramię z Januszem Korwin-Mikkem, krwiożerczym libertarianinem.
Abstrahując od tego, że według wstępnych szacunków miałoby to nas kosztować około 90 miliardów złotych rocznie, Rybiński twierdzi, że takie rozwiązanie polepszy dzietność rodaków i stanie się lekarstwem na przyrost naturalny. Jakiego sortu miałby być to przyrost?
Kilka dni temu surfując sobie beztrosko po Internecie natknąłem się na odcinek programu „Nie ma żartów” nadawanego przez SuperStację, w którym u Elizy Michalik gościł Jerzy Urban. Pomimo, że odcinek stary, bo blisko dwuletni, to jednak poruszał problem aktualny – kwestię przyrostu naturalnego. Redaktor Urban problemu ze słabym przyrostem naturalnym nie widział, przeciwnie, większości odradzał „owocną prokreację” w sensie religijnym. „Rodzina człowieka niewykształconego, który płodzi sześcioro dzieci, musi żyć w nędzy, bo żadne państwo nie udźwignie wydatków i nie przejmie na siebie w skali społecznej utrzymania chmar dzieci i do tego żony, która musi się tym zajmować” – stwierdził. No i tu Rybiński chciał naczelnemu „Nie” wbić klina, bo niby państwo te dzieci może przyjąć na klatę.
Zastanawiam się jak rodzice spożytkowaliby miesięcznie ten tysiąc złotych. „Ludzie wykształceni powinni mieć dzieci, tymczasem głównie jest tak, że rozmnażają się ludzie nie mający materialnych ani intelektualnych szans by je wychować.” – konkludował dalej redaktor Urban. Idąc za myślą naczelnego „Nie” wnioskuję, że ludzie wykształceni, kulturalni, względnie zamożni i wrażliwi nie zostaliby zachęceni tym tysiącem złotych do spłodzenia potomka. Jeśli zdecydowaliby się na dziecko, to z miłości i przy poczuciu dojrzałości do takiej decyzji. Tymczasem nieco mniej wykształceni i wrażliwi obywatele mogliby idąc za przykładem dobrze sytuowanych w zachodniej Europie muzułmanów wspieranych pakietami socjalnymi i benefitami na dzieci, zechcieć się zwyczajnie tym miesięcznym tysiącem złotych od państwa zabawić. I biedny dzieciak zamiast pakietu edukacyjnego zobaczyłby środkowy palec swoich starych. Więc po co to wszystko Panie Rybiński?
Jerzy Urban bachorów nie cierpi – według niego sikają, robią kupę i sprawiają, że inteligentne w normalnych warunkach kobiety, głupieją pod naporem ich potrzeb i wymogów. Dla autora „Alfabetu Urbana” świat cierpi na kult bachora. Ja natomiast nie cierpię kultu cyfr i przedmiotowego traktowania jednostek. Politycy i „mądre głowy” postrzegają kobiety i mężczyzn jako wylęgarnie niewolników, których dziatwy będzie można wydoić i ogłupiać przez kolejne dekady. A za wszystkim stoi atawistyczny lęk, byśmy jak nie za wielki szczep mrówek nie wyginęli pod naporem mrówek o innych charakterystykach narodowych. Musimy być więc silni w prokreacji i prokreować. Obrzydliwe.