Czyli o tym jak nasze mniemania, poglądy i kulturowe prądy kształtują swego rodzaju potężną ścianę, która odgradza nas skutecznie od mniej lub bardziej świadomego doświadczania. Czego? Tego czego nazywać nie trzeba. Przynajmniej nie zawsze.
Dawno tu nie zaglądałem. W internecie i poza nim dywagacji pełno, pełno również komentarzy, ocen i codziennego oderwania się miliardów z nas od siebie samych.
Mając na uwadze swoją poprawę komunikatywności w mowie angielskiej, od czasu do czasu sięgam do mniej typowych słowników. Dziś natknąłem się (całkiem przypadkiem) na 2 hasła. Pierwsze to clacker – wywodzi się ze slangu australijskiego a jego powszednim, angielskim zamiennikiem jest słowo anus. (I’m gonna shove it right up your clacker – zdanie przykładowo-pomocnicze ze słowniczka). Drugim natomiast było angielskie słowo starstruck – znaczy tyle, co zszokowanie i zbicie z pantałyku po zobaczeniu np. kogoś kogo się uwielbia, a kto nie jest dla nas „osiągalny” na co dzień. (I’ve just bumped into Scarlett Johansson tits at Starbucks. I’m still starstruck! – def. ze słowniczka)
Jak te słowa mogą się mieć do owych, tytułowych tożsamości, myśli etc.? Można na przykład być Australijczykiem urodzonym w Sydney, posiadać bardzo urokliwy domek, władać młodzieżowym slangiem i, powiedzmy na tym w bardzo dużym stopniu budować swoje wyobrażenie o sobie. Innymi słowy uważać, że te wszystkie rzeczy i czynniki składają się na tę osobę (Australijczyka), że dosłownie to wszystko to on. Resztą miałyby być emocje, poglądy, lub intelektualizowanie na temat swojej duchowej boskości. A wszystko to odbywa się w naszych umysłach, poprzez nieprzerwany strumień myśli.
Można swoją tożsamość budować na częstym byciu starstruck – spotykaniu i poznawaniu ludzi, których rzekomo warto znać, kąpaniu się w ich splendorze etc.
Codziennie budujemy czy uzupełniamy sobie „siebie samych”, tożsamości etc. Mówimy sobie „teraz zrobię to, teraz tamto, wtedy to będzie to, bo teraz nie jest etc.” Dodatkowo inne organa budują nam tożsamość zbiorową w postaci flag, interesów, wierzeń, dumy z liczby zdobytych medali, zasypują nas tonami informacji i spraw, w których wir wpadamy i… Czy zawsze powinniśmy wpadać?
Wpadamy w wodospad myśli, który swobodnie i niemal całkowicie wypełnia nasze umysły. Nawet teraz, czytając te słowa, głos w głowie jakiegoś czytelnika może odezwać się i zawyrokować pytająco słowami „Co on w tym tekście pieprzy za bzdury? Nic z tego nie rozumiem”.
A gdyby tak wydostać się choć na chwilę poza nasze myśli? Jeden ze współczesnych mistyków usłyszał od buddyjskiego mnicha, który praktykował przez wiele lat sztukę medytacji, że jedyne co zrozumiał, to to, że nic nie jest trwałe, wszystko – emocje, nastroje, chwile, sytuacje – przemijają. Najważniejszy jest tylko moment obecny, bo jak zauważył Dalajlama człowiek to takie dziwne zwierzę, które myśli o przyszłości, wspomina przeszłość, ale robić to może tylko w chwili obecnej, teraźniejszej.
Nie ma to oczywiście niczego wspólnego z nihilizmem czy negacją czegokolwiek, ale jak powiedział Jiddu Krishnamurti, chodzi o to by jak on, „nie traktować życia zbyt poważnie”. Innymi słowy nie utożsamiać swoich myśli, emocji czy osiągnięć ze sobą, a jedynie spokojnie obserwować co zachodzi w naszym wnętrzu.
Jeśli przyjmiemy, że wszystko z czym się utożsamiamy – nasze poglądy, wyobrażenia o sobie, imię, wiedza, dorobek życiowy, a nawet myśli, są swego rodzaju etykietkami nie dotykającymi naszego prawdziwego rdzenia, to co pozostaje?
Kiedy takie procesy mają miejsce? Zen podaje szereg przykładów, z których jeden można streścić w taki sposób – Gdy zamyśleni idziemy sobie ulicą, i zza płotu zaskakuje nas głośne ujadanie psa usiłującego dobrać się do naszej kostki, strumień myśli człowieka automatycznie ustępuje miejsca uważności i czujności. Nie ma więc czasu w głowie na dywagacje typu „Co się stało, aha to tylko pies, pies zaszczekał hau hau, wracam do swoich rozmyślań”. Wtedy istnieje tylko psie „Hau!” i coś w rodzaju ludzkiego „Oh!”.
Takie doświadczanie uważnego obserwowania może towarzyszyć dużo bardziej spokojnym momentom. Obserwowania bez „mentalnego hałasu”. Jest to ździebko bardziej odkrywcze doświadczenie aniżeli niekończące się dywagacje polityczne, mistyczne czy filozoficzne.
Myślę, że wyraziłem się kompletnie niejasno chcąc oddać temu sens, więc niechybnie z tematem trzeba będzie powrócić. Tymczasem Hau!